Strona:F. A. Ossendowski - Okręty zbłąkane.djvu/39

Ta strona została uwierzytelniona.

zmieścić wszystkich, których ściągnęło do niej ogłoszenie kapitana Hardfula. Tłumy zatłoczyły uliczkę des Combes tak szczelnie, że aż policja musiała zaprowadzić porządek, co jej się udało dopiero po oznajmieniu, iż nazajutrz zebranie się powtórzy.
Publiczność na sali uspokoiła się wreszcie i zajęła swoje miejsca.
Pitt Hardful przyglądał się jej bacznie. Z przyjemnością przekonał się wkrótce, że na jego pociągające wezwanie stawili się nie tylko ludzie majętni, znani w mieście kapitaliści, lecz i mieszkańcy przedmieści i brudnych zaułków, wszyscy ci, co z trudem, w znoju codziennym walczyli o byt i grosz po groszu ciułali drobne, nędzne oszczędności na straszliwy dzień bezrobocia, choroby lub śmierci osób bliskich i drogich.
— O tem właśnie marzyłem! — krzyczała wielka radość w sercu Pitta Hardfula.
Pewnym krokiem — wszedł na katedrę, powitał zebranych i rozpoczął przemówienie.
— Mógłbym był nie przedstawiać się wam, obywatele, bo uczyniły to za mnie „Prawda z lewego brzegu“, „Głos Gawiedzi“ i inne mniej lub więcej jednakowo szanowne pisma naszego miasta, ale... Jestem kapitan Pitt Hardful, dawny mieszkaniec miejskiego więzienia, którem ukarano mnie najzupełniej sprawiedliwie.
— Brawo! Co za rozbrajająca szczerość! — rozległy się wesołe okrzyki.
— Niech żyje Pitt Hardful! — wtórowały im głosy ponure z tylnych rzędów i z galerji.
Kapitan podniósł rękę i ciągnął dalej:
— Po więzieniu szukałem dla siebie zarobku i dostałem się na kuter „Witeź“, należący do norweskiego