— Brawo! Brawo! — rozległy się oklaski i krzyki. — Sprawa ta, widać, postawiona jest poważnie!
Pitt Hardful zeszedł z estrady, a na jego miejsce zjawiła się wyniosła postać człowieka o pięknej, lecz zimnej twarzy i oczach bezbarwnych, szyderczych i przenikliwych prawie nieznośnie.
Głosem twardym, brzmiącym niby ukrytą pogróżką, rozpoczął przemawiać nikomu nieznany prelegent o powierzchowności tak bardzo niezwykłej i zwracającej na siebie powszechną uwagę.
Skłoniwszy się hardo, człowiek ten mówił:
— Nazywałem się niegdyś Roy Halter, lecz później życie tak mnie przycisnęło, że łatwiej mi się wydało istnieć pod przezwiskiem „Bezimienny“. Tak wołano na mnie po więzieniach, po tawernach i barłogach, gdzie się zbierali przemytnicy i aferzyści na tak małą skalę, że prawo dosięgało ich w okamgnieniu... Co tam długo mówić, byłbym skończył swój marny żywot w jakiejś kolejnej „pace“ za kratami, albo w rynsztoku, w pijanej bójce pchnięty nożem, lub wprost z głodu, dżentelmeni, bo to się często zdarza, — częściej, niż o tem raczą wspominać wasze gazety. Aż pewnego razu, za poradą znajomego, stawiłem się na pokład kutra „Witeź“, bo jego kapitan — Pitt Hardful przez ogłoszenie w „Daily Mail“ ofiarowywał każdemu zyskowną pracę za uczciwe i staranne spełnienie obowiązków.
— Co u djabła! — rozległy się głosy wśród publiczności. — Jakaś bajka z tysiąca i jednej nocy! Bardzo ciekawa historja!
— Słuchajcie! Nie przerywajcie! — upominali niecierpliwych słuchaczów inni. — Niech mówi mr. Roy Halter.
Strona:F. A. Ossendowski - Okręty zbłąkane.djvu/41
Ta strona została uwierzytelniona.