Strona:F. A. Ossendowski - Orły podkarpackie.djvu/20

Ta strona została uwierzytelniona.

Wrzeszczała teraz zdumionym głosem widząc, że za odyńcem niby opadające z krzaku jagody kaliny pozostają krzepnące na śniegu szkarłatne krople posoki.
Wreszcie dzik chrapnął, padł, zerwał się znowu i charcząc głośno potoczył się po śliskiej naledzi. Zatrzymał go zwalony przez burzę pień jodłowy, lecz odyniec nie wstał już i nie poruszył się nawet.
Sroka sfrunęła na leżącą kłodę i przekręciwszy głowę na bok przyglądała się dzikowi. Spostrzegła natychmiast, że w lewym boku, tuż pod łopatką tkwi bełt krótkiej strzały. Ostrożny ptak zerwał się i bez krzyku odleciał, gdyż wyczuł nieznaną jeszcze groźbę i zbliżenie się wroga.
Ten zaś był już niedaleko.
Pochylony w biegu ślizgał się na krótkich, szerokich nartach, wpatrując się w trop zwierza i uśmiechając się za każdym razem, gdy wzrok jego padał na małą czerwoną kuleczkę, oblepioną igiełkami śniegu.
Wreszcie znalazł miejsce, gdzie dzik padł po raz pierwszy, pozostawiając szerokie, mocno posoką zafarbowane wgłębienie. Przystanął i rozejrzał się uważnie dokoła.
— Przecież nie uszedł mi!... — mruknął radośnie.
Trzymając w ręku oszczep zbliżał się do leżącej zdobyczy.
Podchodził ostrożnie, bo nie ufał odyńcowi a nie chciał być ciętym przez niego.
Opowiadał mu rodzic, jak to przed pięciu laty stary dzik szablisty pociachał Sozańskiego, co przez jar Sanoczka do barci szedł. Zmarniał wonczas od tego staruch i przyszła po niego Mara, jak powiedział znachor z Jaworowego Uroczyska, wiekowy też dziad, który pogańskich nie mógł zapomnieć bogów i guseł.