Strona:F. A. Ossendowski - Orły podkarpackie.djvu/25

Ta strona została uwierzytelniona.
Ho-ho-ho! — odkrzyknął im chłopiec i wbił oczy w głębinę leśną.

— No, tedy jakżeż mnie nie doszliście? Szedł ja powoli, byście nadążyć mogli — spytał Andrzejko. — Hukać nie śmiałem, bo, słysz, staruch Jur z Topolicy ze swoim jednookim Wańkiem świerki walili na Siklawie. To bych posłyszeli i w dziedzinie matuli o mnie powiedzieli...
Bogdanko Komarnicki trzonkiem noża rozbijając kość, by wyssać z niej szpik, mówił: