Strona:F. A. Ossendowski - Orły podkarpackie.djvu/29

Ta strona została uwierzytelniona.



ROZDZIAŁ III.
NA ZDRADLIWEJ PRZEŁĘCZY.

Słońce nie podniosło się jeszcze wysoko, gdy chłopcy opuścili obozowisko. W worach i sakwach przybyło wagi, bo każdy z chłopaków włożył do nich spory kawał dziczyny sadlistej — na takie chłody najlepszej.
Wspinali się zakosami po spychach — coraz wyżej i wyżej. Przyśpieszali kroku, że aż narty zgrzytały przenikliwie pod stopami ślizgając się po szkliwiu naledzi.
Końca górom nie było!
Świerki i świerki — coraz grubsze i wynioślejsze! Aż strach zdjął chłopaków: czy aby nie chichotliwy bies leśny igra z nimi i zamiast na szczyt grani po uskokach ich wodzi i tylko patrzeć — za jakimś nawisem śnieżnym zrzuci do przepaści bezdennej.
Drgnęli na tę myśl, lecz żaden o obawach swoich innemu się nie przyznał.
Waśko to nawet raz stanął chwyciwszy się oburącz pnia świerkowego.
Wydało mu się raptem, że spoza wydmy wyjrzał kosmaty, roześmiany brodacz-bies i czmychnął bez szelestu.