Strona:F. A. Ossendowski - Orły podkarpackie.djvu/41

Ta strona została uwierzytelniona.

Andrzejkowi wydało, bo walczący rozpierzchli się na wielkiej przestrzeni i ścierali się małymi kupkami. Przypomniawszy sobie o Zawiszy Czarnym i jego bracie, spojrzał w lewo i skamieniał. Na niedużej, zupełnie okrągłej, zapewne przez pożar leśny wypalonej polanie dojrzał obu rycerzy. Ze wszystkich stron otaczali ich hajducy nacierając tłumnie. Błyskała w powietrzu stal. Dobiegał kwik koni, gwar zgiełkliwych głosów, przytłumionych oddaleleniem i echem bitwy toczącej się po drugiej stronie drogi.
— Dwóch ludzi przeciwko takiej kupie! — przeraził się Andrzejko. — Nie zdzierżą, na Krzyż Pański, nie zdzierżą!
Nie namyślając się ani chwili z kopyta ruszył na dół ku polance, przeciętej kamienistym korytem potoku. Ciężki ogier ślizgał się, potykał, zjeżdżał na zadzie, lecz słuchał jeźdźca i śpieszył się, ile mógł.
Andrzejko zwinąwszy dłoń w trąbkę wydał cienki, przeraźliwy okrzyk:
— U-lu-lu-lu-i!
Powtórzył go kilka razy i w stronę pachołków kilka razy machnął ręką, wołając ich na odsiecz rycerzom.
Przedarł się wreszcie przez gęstą buczynę i młodniak świerkowy i, chociaż pilno mu było stanąć przy Zawiszy Czarnym i długim, wesołym zawsze Farureju, zatrzymał się jednak na skraju haszczy, stanął w strzemionach i głowę ponad krzaki wystawił.
Ujrzał dziwny obraz.
Hajducy osaczyli rycerzy dokoła. Nie śmieli jednak stanąć im oko w oko, bo zbliżywszy się na długość miecza ginęli natychmiast. Świadczył o tym wał z porąbanych straszliwie ciał ludzkich i kadłubów końskich. Teraz napadali inaczej. Zeskoczywszy z siodeł popędzali przed sobą konie i spoza tej osłony dźgali włóczniami