Strona:F. A. Ossendowski - Orły podkarpackie.djvu/43

Ta strona została uwierzytelniona.

Zdawało się, że zwycięstwo przechyla się na stronę rycerzy i chłopaków, bo coraz bardziej spychano hajduków ku górom i ku niegłębokiemu jarowi z szumiącym na jego dnie potokiem.
Ale w chwili, gdy jeźdźcy madziarscy zaczęli już zeskakiwać ze stromego brzegu, wyjechał od tyłu, z puszczy nowy oddział i natychmiast otoczył sześciu szaleńców, prących przed sobą półsetek najemnych żołdaków.
Dowodzący nowoprzybyłymi młodzian w sobolim kołpaku z białą kitą czaplich piór podniósł szablę nad głową i krzyknął donośnie:
— Stać!
Bitwa nagle ustała.
— Coście za ludzie? — spytał dowódca patrząc na Polaków.
Sulimczyk ocierając rękawem pot z twarzy odpowiedział surowym głosem:
— Jestem Zawisza Czarny....
— Zawisza Czarny! — krzyknął znów młodzian. — Pogromca Beli Andraszy, mego ojca! Zginiesz!
Rycerz podniósł rękę i przemówił:
— Zwyciężyłem go w prawym boju... Słuchaj, co ci powiem, młodzieńcze. Poznaję w twoich ludziach jeźdźców lekkiej chorągwi pancernej, nie jakichś tam podłych hajduków, pozbieranych po szlakach i karczmach oczajduszy bez rodu i plemienia. Jesteśmy na tej ziemi gośćmi królewskimi. Pomnij o tym i o tym też, żem pomagał w wojnie twemu królowi, który upomni się u ciebie o napad na mnie, a i mój pan wojenny — król Władysław płazem ci tego nie puści...
— Szczekasz po próżnicy, bo strach cię obleciał, wilku wściekły! — wrzasnął młody Andraszy.
Całą sprawę popsuli czy może naprawili, ale w każdym razie zakończyli Andrzejko z Bogdankiem.