Strona:F. A. Ossendowski - Orły podkarpackie.djvu/76

Ta strona została uwierzytelniona.

na westchnąwszy kaszlać poczęła i wreszcie uniosła posiniałe powieki.
Andrzejko wpatrywał się w nią z podziwem i jak gdyby lękiem, ale po pewnym czasie ośmielił się powiedzieć:
— Nie bójta się już niczego, bo jam jest przy was i nikomu nie dam was ukrzywdzić!
Patrzyła na niego przerażonym wzrokiem i milczała, słaba, drżąca, jeszcze nie całkiem przytomna.
Widząc, że boi się go i nic nie mówi, znowu przemawiał do niej cicho i łagodnie:
— Po co strachacie się mnie? Jam kiryśnik z chorągwi pana Herburtowej, nie jakiś tam zbójnik... Andrzejko jam Zawisza — z tych Zawiszów, co pod Beskidem na straży osiedli, i rycerza znamienitego Zawiszy Czarnego Sulimy... druh jam... i familiant...
Słuchała go uważnie, ale wciąż milczała.
— Nie strachajta się przeto mnie, na Bożyca i Przeczystą Pannę, nie strachajta! My waszych krzywdzicieli pobili... Ja was temu siwemu Gniewoszowi w Tarnobrzegu oddam... ino moi chłopcy z łodzią nadciągną... O-o-o, słysz, już płyną!
Rzeczywiście z coraz gęstszych kłębów oparów nocnych dobiegało dalekie jeszcze wołanie:
— Andrzej-ko-o-o! Za-a-a-wisza-aaa!
— Płyń z nu-u-rtem! Trzy-maaaj na kę-pę! — odkrzyknął chłopak i uśmiechnął się do dziewczyny. — No, dobrze jest! Hej, przed brzeszczeniem jeszcze staniemy na zamku tarnobrzeskim! Ino nie bójta się mnie!
Długo przekonywał ją i prosił aż wyszeptała drżącym głosikiem: