Strona:F. A. Ossendowski - Orły podkarpackie.djvu/85

Ta strona została uwierzytelniona.

Na te słowa żartobliwe rycerze wybuchnęli wielkim śmiechem.
— Iste, takie osiłki tylko patrzeć rozwalą ściany choćby najmocniejsze! — poczęły rozlegać się wesołe głosy.
— Toż to tury — nie chłopaki!
— Niedźwiedzie karpackie...
— Orły podkarpackie! — poprawił wszystkie przezwiska Szymek Jaworski i groźnym wzrokiem potoczył po zebranych, zazdrosny bowiem był o honor swoich pobratymców, druhów i krewniaków.
Posłany pacholik z trudem odnalazł „orłów“, ale, gdy ujrzał ich wreszcie koło obory, na razie osłupiał, a potem usiadł na ziemi i jął się wić ze śmiechu.
Przed oborą stała jakaś babina i wrzeszczała, jakby ją ze skóry obdzierano:
— Oj, ubije! Oj, ubije!
Na błotnistym majdanie przed oborą odbywała się dziwna zabawa.
Bogdanko i Andrzejko trzymali ogromnego buhaja za rogi i za kark i, choć szamotał się, opierał i targał łbem, przemocą ciągnęli go od krów z pastwiska, skąd wcale nie zamierzał powracać do dusznej obory. Raszko z Waśką dosiadali buhaja i pokrzykiwali na rozwścieczone bydlę:
— Wista, wista! Prowadzim byczeczka, z trawki do żłobeczka!
Pacholik naśmiawszy się do syta spytał krzyczącej baby:
— Kto kogo ubije?
— Ta ten, co byka za kark wlecze! — wrzasnęła. — Najlepszy buhaj madziarski! A patrzcie no: tak go ucapił, że aż mu ozór z pyska wypada!
Chłopaki posłyszawszy, że pan Herburt woła ich do kwatery, bo z zamku goście przyjechali, puścili wreszcie zziajanego i oszołomionego byka i pomknęli do szopy,