Strona:F. A. Ossendowski - Orły podkarpackie.djvu/90

Ta strona została uwierzytelniona.

cerzami, które służbie z zamku przynieść kazał, a Wojewoda spiął Andrzejce rozchełstany kołnierz sprzączką z krwawnikiem zdjąwszy ją z własnej delii.
Gdy goście odjechali wreszcie, pan Kmita stanął przed Andrzejkiem i długo kręcił głową aż w końcu pokraśniał i rzucił jedno tylko słowo:
— Ty!... — nie dokończył i machnąwszy ręką wielkim krokiem powrócił do kwatery.
Za to pobratymcy znad Stryja, Sanu i Dniestru — starszyzna hufowa: Waśko Turecki, Jan Dzieduszycki, Zanko Kulczycki, Szymon Jaworski a nawet wymagający i surowy Jur z Rybotycz jeden po drugim podchodzili do chłopca i klepiąc go po ramieniu mówili:
— Dobrześ, godnie gadał! Poznali teraz jak my tamtejsi z Beskidu myślimy i o honor swój upomnieć się umiemy. Setny z ciebie chłop wyrośnie, brachu!
Gdy zaś o wszystkim od Jaworskiego dowiedział się Janko Łysy, odszukał syna i mruknął do niego:
— Słysz, ludzie bają, żeś mądry i honorny, no, to i zawsze bądź mądry i honorny, bo to najpierwsza rzecz!
Andrzejko nic nie odpowiedział, tylko ojca w rękę pucnął i odszedł, bo miał głowę i serce pełne ciepła i radości. Chciał z tym pozostać sam, więc zaszył się na strychu, gdzie złożone było siano i słuchał bicia swego serca, które wykuwało malutkim młoteczkiem:
— El... El... El...
A słowo to słodkie brzmiało w jego uszach niby kląskanie słowicze.
Tak minęły jeszcze dwa dni, a na trzeci przybył do wojewody sandomierskiego pan Wojciech z Makowa, podkanclerza Trąby poseł, z rozkazem aby schwytanych jeńców pod strażą ludzi pewnych i zaufanych nie zwlekając posłać do Bydgoszczy. Mieli oddać ich staroście Januszo-