W małym porcie hiszpańskim Almeria wsiedliśmy na statek „Balear“, mający dowieźć nas do francuskiego Oranu, — początkowego punktu naszej podróży po północnej części czarnego kontynentu. Na pokładzie stojącego jeszcze przy brzegu statku było po zachodzie słońca dość zimno, gdyż zaczął dąć silny wiatr.
Moja żona ze smętkiem przygląda się falom, nawet tu, w zamkniętym murami porcie, niosącym na swych grzbietach białe pióropusze.
— A cóż dopiero będzie tam? — pyta z przerażeniem w wielkich zielonych oczach, wskazując na latarnię morską, stojącą przy wyjściu na otwarte morze.
Wiedziałem, że „tam“ będzie niebardzo dobrze, gdyż moja Zocha nie jest w przyjacielskich, zażyłych stosunkach z morzem i do tego na „Balearze“, małej, niezgrabnej łupinie na 1000 ton całej parady, lecz mimoto zacząłem bardzo wymownie tłumaczyć, że „taki“ statek, jak nasz, będzie sobie pruł fale Morza Śródziemnego bez kołysania i, że wogóle wszystko będzie dobrze. Pragnąłem zasugestjonować moją biedaczkę-żonę.
Po ulokowaniu naszych bagaży w kajucie, przygotowałem dla Zochny leżak na pokładzie, w miejscu zacisznem i osłoniętem przed wiatrem.
Położyła się, zrezygnowana, na wszystko heroicznie gotowa. Ze smutkiem spoglądała na majtków, wciągających liny, trzymające statek przy brzegu;