Podobieństwo było tem bardziej uderzające, że naokoło mówcy siedziało... dwunastu zasłuchanych i zapatrzonych Arabów. Liczyłem dwa razy. Nie! nie pomyliłem się. Było ich dwunastu!
— Chrystus i apostołowie!... — wyrwał się Zochnie szept.
Wrażenie było dziwnie wzruszające, niezapomniane, gdyż niezwykłe i nieoczekiwane, a takie znane z lat dziecięcych, gdy matka pokazywała obrazki z Nowego Testamentu.
— To jest Hadż[1] — objaśnił, podchodząc do nas jakiś młodzieniec w zamiarze zarobienia w roli chwilowego przewodnika. — Hadż to nabożny, twardy w wierze Reszid[2], powracający po długiej i uciążliwej pielgrzymce ze świętej Mekki. Opowiada o swej podróży, namawia innych do niej, obiecuje pomoc i łaskę Allaha i Proroka. Ci, co otaczają Hadża, są zwykli „mumenin“ — wierzący ludzie, którzy nieraz przez całe życie próżno marzą o tej miłej Allahowi pielgrzymce.
Westchnął i odchodząc, szepnął po arabsku tradycyjną modlitwę:
— La Allah Illa Allah u Mahomed Rassul Allah, Allah Akbar.[3]
Trafiliśmy do miasta przez Bab el Maruk i w dziesięć minut później, odprowadzani przez tłum umorusanych i hałasujących chłopaków, ujrzeliśmy cel naszej podróży — hotel „Transatlantique“, czyli w skróceniu „Transat“, gdzie zamieszkaliśmy pod opiekuńczem skrzydłem energicznej i gościnnej dyrektorki pani Ossun.
Ten dziwny zbieg okoliczności, że nazwisko dyrektorki było zbliżone do naszego, — właściwie, było skrótem naszego nazwiska, — przyjęliśmy jako dobrą