wróżbę. Wszak byliśmy w Mahrebie, kraju przeznaczenia i przesądów, i już zaczęliśmy żyć jego życiem i jego ideami.
Miła pani Ossun przeznaczyła dla nas prześliczny pokój, o wielkich cedrowych drzwiach i cedrowym pułapie, pachnącym wonną żywicą. Drzwi i dwa okna wychodziły na małe „patio“ — podwórko z posadzką z wzorzystej majoliki, z szemrzącą fontanną i dwoma bardzo pięknemi drzewami bananowemi. Po posadzce biegały zwinne, zielone jaszczureczki, wesołe i śmiałe, uganiając się za muchami i motylami, a z basenu fontanny wypełzały czasem jakieś ślimaki o czarnych konchach i drobne kraby.
Zochna, która narazie krzywiła się na to sąsiedztwo, wkrótce zupełnie się z niem oswoiła, gdyż te drobne żyjątka były nader spokojne, miłe i przyjemne w pożyciu. Nigdy ich nie znajdowaliśmy pod kołdrą, nie właziły nam pod poduszki i nie spadały na głowę z sufitu. Nawet ani razu nie spotkaliśmy ich w naszym pokoju. Były o wiele lepiej wychowane od tych wężów, które w Indjach podobno wpadały Kiplingowi do zupy lub urządzały sobie legowisko w kieszeniach jego ubrania.
Hotel nie długo jednak zatrzymał nas, gdyż śpieszno nam było rozpocząć zwiedzanie Fezu, tak obrazowo nazwanego przez wielkiego sułtana Idrissa „opalem w oprawie ze szmaragdów“. Nie zważając na przerażający upał, wyszliśmy na ulicę, gdzie nas opadli młodzi tubylcy, narzucając się nam na przewodników. Wziąłem jednego z nich, imieniem Hafid; był to „tolba“, czyli student z jakiejś „medersa“[1] — sprytny młodzieniec, dobrze mówiący po francusku; dzięki jego „akademickim“ stosunkom widziałem niejedno, co zwykle dla podróżnika zostaje ukryte. Mój zawód pisarski imponował Hafidowi, co też mi bardzo pomogło, gdyż młodzieniec starał się nadzwyczajnie
- ↑ Szkoła teologiczna.