Strona:F. A. Ossendowski - Płomienna północ.djvu/126

Ta strona została skorygowana.

i czasami dokazywał rzeczy, przy istniejących warunkach, wprost niemożliwych.
Z tym właśnie Hafidem wyruszyliśmy na pierwszą naszą wycieczkę po Fezie. Słońce kaskadami wylewało z rozpalonego nieba potoki płynnego złota, które zdawało się, ściekało po ścianach domów i zniszczonych murach, aż dochodziło do ziemi, a wtedy płynęło dalej leniwie i ociężale, zaglądając wszędzie, do każdego zaułka, każdej szczeliny w murze, pod zmurszały próg rzeźbionych drzwi i za zakratowane okienka.
Wszędzie wrzała walka promieni słońca z cieniem. Ciemno-szafirowy cień tulił się do konarów drzew, czaił się pod wystającemi okapami dachów, lub za jakąś wysmukłą kolumną, czyhał za załamaniem się uliczek, wyciągając czasami długie macki z jednej strony dziwacznego placyku lub zaułka na drugą, znacząc sobą kierunek gałęzi platanu lub figowca. Mrok zaś panował niepodzielnie tylko w domach, w meczetach i w głębokich niszach sklepików, ponieważ tu sami ludzie bronili go przed pochłaniającemi wszystko dokoła potokami złocistego, gorącego słońca, szczelnie zasłaniając okna i otwarte wnętrza straganów.
Żadnej twarzy europejskiej na ulicach Fezu o tej godzinie pożogi słonecznej spotkać nie można. Wszyscy siedzą w zacienionych biurach, lub w domach z zapuszczonemi roletami drewnianemi. Tylko Arabowie, Berberowie, murzyni i inni czarni i bronzowi ludzie tłumnie suną ulicami miasta, zrzadka ocierając spocone twarze, golone głowy lub podnosząc do góry burnusy i wymachując ich połami. Kobiety tubylcze w swoich niezliczonych szatach, ukrytych pod burnusami, z narzuconemi płachtami na głowy i z twarzami, do brwi od góry i do oczu od dołu zasłoniętemi grubemi, lub cienkiemi tkaninami, chodziły wolnym krokiem, jak zwykle, niczem nie zdradzając, że nieznośny upał im dokucza.
Jedna okoliczność tylko dowodziła, że gorąco działa i na te „salamandry“. Na każdym kroku spo-