czących się na ulicach i zanieczyszczających je i w dzień i w nocy, — zrozumieliśmy, że przed władzami francuskiemi stoi trudne zadanie uzdrowienia miasta i zastąpienia przekazanego przez Almohadów i Merinidów systemu kanałów współczesnym wodociągiem.
Ale praca to będzie nielada! Trzeba będzie zniszczyć lub zamknąć od wieków istniejące arterje kanałów i akwedukty, zmienić bieg rzeki i zburzyć cały szereg „sekkaya“, ulubionych, popularnych fontann, owianych najczęściej legendą, zabobonem lub wspomnieniem o dawno umarłym uali, albo o potężnym emirze. To wzbudzi wielkie poruszenie w masie ludności, to może dać hasło do poważnych zamieszek, o których marzą w Fezie i... w Moskwie.
Znaleźć źródło, wykopać studnię, przeprowadzić akwedukt dla dobra ludzi — to zasługa przed Allahem, lecz zburzyć to, pozbawić ludność chociażby na jedną minutę wody — to, podług „reszidów“ Islamu — zbrodnia, na którą odważy się tylko „rumani“, czyli biały człowiek.
Łatwo zrozumieć z tego, jakie delikatne i drażliwe zadanie ma przed sobą Europejczyk w danym wypadku.
Hafid, nie zatrzymując się, prowadził nas dalej przez miasto, siecią przecinających je wąskich uliczek, aż wyszliśmy na „suk“[1] koszykarski, gdzie robotnicy pletli kosze i worki z liści palmowych i z prętów oleandrowych. Tym „sukiem“ doszliśmy do bramy w chwili, gdy przez nią wchodziła do miasta „Gafla“, czyli karawana, złożona z dwudziestu wielbłądów, niosących na garbatych grzbietach olbrzymie ładunki suchych liści i łodyg palmowych.
— Te „Żmel“[2] idą z południowych obwodów Marokka, z oaz, gdzie rosną palmy daktylowe, a wiozą swój ładunek dla tego „suk“ Tala.