między jakimś zupełnie niedostępnym haremem, a bogatym i pięknym kupcem, odbywa się za pośrednictwem żebraków korespondencja, która może się zakończyć albo ucieczką kobiety z haremu męża i władcy, albo jej śmiercią, albo krwawą zemstą zdradzonego męża nad pomysłowym współzawodnikiem.
Pewien dawny mieszkaniec Fezu — izraelita z dzielnicy Mellah, opowiadał mi, że 17. kwietnia 1912 r., gdy już został podpisany akt o protektoracie Francji nad Marokiem, ulicami Fezu zaczęły przebiegać tłumy żebraków. Wchodziły do niektórych domów, oddawały jakieś listy i wychodziły z ciężkiemi tłomokami, niosąc je do ubogich domków nędzarzy, na zgiełkliwe natłoczone „suk“, „fonduków“[1] i karawan-serajów. Inni „meskini“ biegali od koszar wojsk sułtańskich do meczetów, medersa i domów starszyzny fezańskiej, niezadowolonej z uległości sułtana wobec „niewiernych“, szeptali coś, naradzali się i biegli dalej tajemniczy i groźni. Rzadko tylko rozlegały się pojedyńcze słowa:
— Dżihad, — Medżahedin! Święta wojna, Wojownicy za wiarę!
I nagle buchnął strzał, a usłyszano go wszędzie, we wszystkich zakątkach oczekującego i wzburzonego Fezu el Bali. Niby echo rozległo się jeszcze kilka wystrzałów, a później salwa od strony koszar, gdzie napadło na Francuzów zbuntowane przeciwko sułtanowi wojsko berberyjskie. Trzy dni trwała walka w labiryncie wąskich uliczek, w pajęczynie zaułków starego Fezu, gwizdały i szczękały kule i gruchnęło kilka pocisków armatnich, roznosząc śmierć i ogień nienawiści. Białe postacie wrywały się do domów Europejczyków i mordowały ich bez litości, strzelano z długich karabinów arabskich do francuskich patroli.
Na czwarty dzień dopiero żebracy od rana siedzieli na swych dawnych placówkach, roiły się, jak zwykle, suk, kissaria[2] i fonduki, nabożni szli do meczetów,