Strona:F. A. Ossendowski - Płomienna północ.djvu/148

Ta strona została skorygowana.

jak dawniej uśmiechnięty i wesoły, tylko jedno oko miał dziwnie duże i czerwone.
— Posypały się pytania, okrzyki podziwu, przerażenia i klaskanie w dłonie. Było się czemu dziwić, sidi, gdyż meskin opowiadał o przygodzie niepowszedniej.

— Przychodził do mnie, drodzy towarzysze, — mówił Taleb, — ten wysoki, hojny „tunsi“[1]. Zamówił dla siebie parę talizmanów, dał dużą zaliczkę i powiedział, że, jeżeli w oznaczony dzień nie przyjdzie, to muszę mu dostawić talizmany do Mogadoru. Zmusił mnie nadto do przysięgi, że nikomu o tem ani pisnę. Nie przyjechał, więc sam pojechałem z talizmanem do Mogadoru. Pierwszym człowiekiem, którego spotkałem na wjeździe do miasta, był „tunsi“, widocznie, czekał na mnie! Zaprowadził mnie do dobrego karawan-seraju i tu zamieszkaliśmy. Tunsi opowiedział mi, że odnalazł skarb, — żelazną skrzynię i parę glinianych dzbanków, pełnych złotych monet, ale sam boi się wydostać go z lochu starego domu portugalskiego, gdyż widział tam straszne potwory. „Pójdziemy razem — zaproponował mi tunsi, — co zdobędziemy, to podzielimy na równe części!“ Zgodziłem się i poszedłem. Istotnie wykopaliśmy żelazną szkatułę i dwa małe dzbany ze starem portugalskiem srebrem, złożyliśmy wszystko w dwa wory i wyszliśmy z podziemi szczęśliwie, nikogo tam, oprócz nietoperzy, nie spotkawszy. Przenieśliśmy nasz skarb do zajazdu, gdy nagle w nocy zwaliła się na nas jakaś banda nicponiów, zbiła nas niemiłosiernie, myślę nawet, że zamordowała wtedy mego „tunsi“, niech Allah będzie dla niego pełen dobroci! i zaczęła szperać po kątach, szukając naszej zdobyczy. Widząc, że są zajęci poszukiwaniem, wymknąłem się z izby, włożyłem swój płaszcz i zawój żebraczy i nieznacznie powróciłem, szperając z innymi po całym zajeździe. Byłem pewny, że mnie nie poznają i widząc, że nie zwracają na mnie

  1. Tunsi, albo Tounsi — mieszkaniec Tunisu.