żadnej uwagi, porwałem niepostrzeżenie z kryjówki swój worek, wypadłem z domu i, kupiwszy sobie dobrego konia, ruszyłem drogą, prowadzącą przez Sale do Fezu. Za Rabatem jednak koń mój zaczął kuleć i zmuszony byłem zatrzymać się przy drodze, aby dać wierzchowcowi wypoczynek. Wkrótce przejechał jakiś jeździec i opowiedział mi, że jacyś ludzie pędzą tą drogą, goniąc rabusia, uwożącego worek złota. „Źle!“ pomyślałem wtedy. Gdy nieznajomy odjechał, zakopałem swój skarb w ziemi, tuż pod wschodnią ścianą małej opuszczonej „zauji“[1], stojącej na zboczu góry; sam zaś poszedłem do pobliskiej wioski i zacząłem bardzo drżącym i brzydkim głosem śpiewać wersety ze Świętej Księgi. Zwykle, jak wiecie, śpiewam bardzo ładnie, tak ładnie, że nawet kobiety z haremów czasem wyglądają z okien i śmieją się dźwięcznie. Tam zaś, w tej wiosce, z pewnością ze strachu śpiewałem wyjątkowo brzydko, samemu mi się wydawało chwilami, że to śpiewa muł! Byłem nawet zły na siebie... Lecz zato pogoń nie znalazła mnie i nie pobiła. Po paru dniach poszedłem po zachodzie słońca do zauji i, nie wziąwszy ze sobą amuletu, bo wszystkie oddałem Tunsi, zacząłem wykopywać swój skarb. Gdy worek się ukazał, chciałem go wyciągnąć, lecz w tej chwili buchnął płomień, opalił mi oko, oślepił i gdy później oprzytomniałem, — na dnie dołu nic nie znalazłem oprócz kupki węgla. Widocznie do worka dostał się jakiś „afrit“[2] i porwał mi mój skarb, gdyż nie powiedziałem formuły „Bismi“ — w imię Allaha miłosiernego!
Handlarz skończył opowiadanie i dodał, śmiejąc się głośno.
— Taleb powrócił do swojej bandy i dalej żebrze, ale każdy frazes zaczyna teraz od „Bismi“, z powodu czego wszyscy nazywają go teraz „Bismi“, stary Bismi, czerwonooki Bismi!