Strona:F. A. Ossendowski - Płomienna północ.djvu/19

Ta strona została skorygowana.

platformę kolejową i z niej zrzucano do wody olbrzymie kamienie. Głuchy łoskot dochodził aż tu, na pokład „Baleara“. Jednak inne odgłosy, a mianowicie daleki, głuchy huk i ryk, rozlegały się osobno, a objaśnienia tego zjawiska znaleźć nie mogłem, więc zapytałem oficera.
— To grzmią działa i pękają pociski tam, za tym grzbietem nagich gór, — objaśnił mnie. — Abd-El-Krimowi, który walczy z nami na południu Riffu, udało się podnieść przeciwko nam naszych odwiecznych wrogów — berberyjskie plemiona Guelaia i Kebdana, zamieszkałe w pobliżu Melilli, i teraz zmuszeni jesteśmy ostatecznie podbić je, aby mieć wolną drogę wgłąb naszej kolonji!
Tymczasem wjechaliśmy do portu. Rzucił się w oczy odrazu na wstępie, jakiś obszarpany parowiec handlowy, do połowy masztów przywalony belami prasowanego siana. Statek stał, żałośnie przechylony na jeden bok, a ludzie zrzucali do wody nadmiar ładunku, grożącego okrętowi przewróceniem się ostatecznem. Po wschodniej stronie portu stało kilka statków wojennych, oraz dwa duże transporty, wyładowujące skrzynie z pociskami i nabojami karabinowemi, paki z konserwami i galetami dla wojska.
Po dokonaniu pewnych czynności celnych, nasz „Balear“ podczołgał się do samego brzegu i tu „przyczepił się do Afryki“ odrazu czterema grubemi linami. Już nie czuliśmy żadnego kołysania i ciągłego drżenia, a więc Zochna podniosła się ze swego „łoża boleści“ i przeszła do kajuty, skąd po krótkiej chwilce (ta chwilka była naturalnie obliczona podług zegarka damskiego), wyszła przebrana i zdrowa. Z uśmiechem zadowolenia oznajmiła, że jest głodna i że chce zjeść coś dobrego na twardym lądzie.
— Aby tylko nie na tej obrzydliwej huśtawce! — dodała, obrzucając gniewnem spojrzeniem biedaka „Baleara“.
— Ależ pomyśl tylko, moja droga — całe 1000 ton