i ofiarowywać mu „hatyk“,[1] rzucać niklowe „seny“[2] do ogromnych skarbon w japońskich świątyniach kultu Szinto i modlić się przed krucyfiksem Chrystusa de la Wega w Toledo i w cudnej katedrze Notre Dame Paryskiej.
Skrętami i załamaniami „suków“ doszliśmy do małego placyku Neżżarin z handlowemi składami, mieszczącemi się w dużym, starym gmachu o monumentalnej fasadzie, z rzeźbionemi gipsowemi i malowanemi ozdobami; oglądaliśmy tu piękną fontannę z misterną mozaiką i rzeźbą w kamieniu; nad basenem zwisa ciężki dach z drzewa i zielonych majolikowych czerepków.
Wreszcie zbliżamy się znowu do barjery świętej dzielnicy i zapuszczamy się w jej obręb. Odrazu trafiamy do innego świata. Dzielnica, gdzie panuje wszechwładny pogański Merkury, urywa się w jakiś zagadkowy sposób. Tu za tą barjerą inni ludzie, inny nastrój, inne myśli! Nawet zgiełk „suków“ nie dochodzi tu.
Wszystkie uliczki tej małej dzielnicy są również zatłoczone. Lecz tłum ten stanowią pielgrzymi, przybywający z bliskich i dalekich wsi i miast do tego, najbardziej czczonego w Marokku, religijnego centrum; żebracy, chorzy na wszelkie choroby Wschodu, nieszczęśliwi, a więc ci, których Zbawiciel Świata w „kazaniu na górze“ nazwał ubogimi w duchu i smutnymi; procesje różnych bractw z chorągwiami, muzyką i śpiewami; liczne rzesze pobożnych mieszkańców Fezu; drobni handlarze barwnych świec, wonności, oleju i szkaplerzy; grupy studentów, poważni imamy i ulema; święci „marabut’y“, których poznać można odrazu, gdyż wierni całują ich po rękach i podnoszą do swych twarzy rąbek ich burnusów, na co „święci“ odpowiadają przytknięciem ręki do schylonych przed nimi głów pobożnych; kalecy, chorzy i całe rzesze kobiet o szczelnie osłonionych twarzach. Trudno się prze-