Około 10-ej wieczorem wyruszyliśmy z Hafidem na miasto i wkrótce weszliśmy do labiryntu suk’ów, gdzie było już mniej otwartych sklepów, lecz przez drewniane okiennice przebijało się światło i mówiło o jeszcze nie zakończonym dniu pracowitych kupców. Ani na ulicach, ani przy „fondukach“, nigdzie nie widziałem stróżów nocnych. Bandyci w Marokku napadają czasami na kupców, lecz wyłącznie na karawany, posuwające się przez odludne miejscowości. W miastach zaś takie wypadki nie zachodzą. Bandyci przekradają się tu na wywiady lub dla nabycia broni, ubrania, wielbłądów i koni.
— Nic teraz nie zobaczymy — zauważyłem, gdyśmy przechodzili zupełnie ciemny i pusty suk.
— Zobaczymy! — odparł Hafid jakimś zagadkowym głosem.
Skręciliśmy w wąską uliczkę, skąd doszły nas dźwięki muzyki. Hafid zajrzał przez szczeliny w okiennicach do jednego z domów i szepnął:
— Już się zbierają... ale to później, tymczasem pójdziemy w inną stronę!
Tajemniczość mego przewodnika zaczęła mnie bawić, więc nie wypytywałem go o nic. Wolałem mieć niespodzianki.
Przechodziliśmy suk po suku.
— Tu sprzedają sól i ryby, tu — jaja i puch. To jest suk jarzyn, a to — przędzy wełnianej — objaś-