Istotnie na prawo od drogi, prowadzącej od bramy, widzimy cmentarz. Spoczywają tu prochy profesorów, mędrców i proroków, którzy niegdyś wykładali w medersa i nauczali na Kissaria i za murami miasta. Grobowce białe, w postaci małych, kopulastych kapliczek z drzwiami lub bez nich, stojące kamienie i płyty mogilne, resztki murów, zniszczone portyki, ozdobione rzeźbą i zatartemi już napisami. Śród pomników — tłumy ludzi, — mężczyzn i kobiet. Siedząc, tworzą grupy, gwarzą, piją herbatę, jedzą. Nowe tłumy dążą od strony bramy. Chorzy odwiedzają Ghaleba, studenci wesołą gromadą dążą do grobowca swego patrona — Sidi Harazema — płomiennego mówcy i wielkiego uczonego; był on fezańskim Złotoustym, a gdy mówił, zlatywały się nawet złe „dżinny“ i zasłuchane, zapominały na pewien czas szkodzić ludziom. Wszyscy nerwowi i chorzy na umyśle dążą do Sidi Harazema z prośbą, aby swoją wymową wybawił ich od napastliwych duchów. Kobiety tworzą liczne grupy, zajadają się słodyczami i ciastkami, śmieją się, obmawiają, plotkują i zazdroszczą jedna drugiej, a każda wszystkim. Na złocistej od słońca ziemi czernią się miejsca zacienione. Tu największy tłok, gdyż oprócz pobożnych, gromadzą się tu roznosiciele wody, przekupnie z koszykami, pełnemi winogron, granatów i pomarańcz; handlarze, popychający wózki z łakociami; osiodłane muły, konie, niewolnicy, oczekujący swoich gospodarzy. Ze śmierci pozostał tylko szacunek dla pamięci wielkich i świętych ludzi, a pozatem życie płynie swem łożyskiem, jak płynęło przed wiekami, gdy budowano te mury, bramy i grobowce.
Gdy wychodziliśmy z cmentarza, ujrzeliśmy dużą gromadę mężczyzn, otaczających trzech jeźdźców; jeden z nich w czarnym płaszczu mówił coś do zebranych, podnosząc się w szerokich marokańskich strzemionach i jedną ręką wskazując na miasto. Gdy zbliżyliśmy się, mówca odrazu zamilkł i szczelniej otulił się płaszczem. Zdumiałem, gdyż ujrzałem bladą niewieścią twarz, za-