W nocy mignęła nam latarnia morska z wyspy Raszgun, a o świcie przepływamy obok poszczerbionych, pogryzionych przez fale, skalistych wysp Habibas i wchodzimy w cieśninę pomiędzy dwoma przylądkami Falkon i Mers-El-Kebir; są one zaopatrzone w silne latarnie morskie, których ognie świeciły nam z oddali w ciągu kilku godzin nocnych. Za temi przylądkami rozpoczyna się obszerna, głęboka, zawsze spokojna zatoka Orańska.
Lecz Oranu długo nie widać. Gdzie niegdzie tylko, czepiając się zboczy górzystego brzegu, stoją oddzielnemi kupkami jakieś małe budynki. Lecz to nie może być Oran, jedno z większych miast afrykańsko-francuskich, posiadające około 200 000 ludności!
Już chcę zwrócić się z tem pytaniem do kogoś z pasażerów, gdy nagle z prawej strony spostrzegam wysoką górę o skalistych, urwistych i popękanych stokach. Na gołej skale, prawie wisząc nad przepaścią i nad morzem, podnosi się kościół, uwieńczony figurą Bogarodzicy i wzniesiony podczas straszliwej epidemji cholery, przyniesionej tu w r. 1849 z Azji przez pielgrzymów arabskich, którzy po podróży do Mekki postanowili odwiedzić grobowiec świętego mędrca Sidi Abd El Dżilani[1], pogrzebanego w okolicach Oranu.
Góra, na której wznosi się kościół, to olbrzymi masyw Murdhadho,[2] ze szczytem Aidur, uwieńczonym murami, blankami, kontrfosami i basztami potężnego zamku hiszpańskiego Santa Cruz. Cała góra pokryta jest lasem sosen syryjskich, poprzecinana cudownemi drogami dla samochodów, ścieżkami dla amatorów alpinizmu, z „Belwederem“ i innemi miejscami, skąd, jak później przekonaliśmy się, odkrywają się coraz piękniejsze widoki na morze, zatokę i miasto.
Długo jeszcze płyniemy, mając na prawo od siebie ponury Santa Cruz i kościół, aż nagle zjawia się przed oczami zalane słońcem duże, piękne, srebrno-białe