głowami. Tymczasem upał był już na dobre i nad ścierniskiem prosa-sorgo wznosiły się drgające strugi i fale coraz bardziej nagrzewanego powietrza.
Oprócz słońca rozgrzewał nas zapał myśliwski, więc szybko posuwaliśmy się naprzód ścierniskiem, a później zboczem góry. Rozproszyliśmy się w różne strony, polując każdy na własną rękę. Przesiedziałem w Warszawie za biurkiem cały rok, przepadł gdzieś we mnie ten ongiś wytrenowany piechur, więc na tej górze oblewałem się potem, kląłem, ile tchu starczyło, lecz parłem naprzód. Było to bardzo ciężkie wyjście. Gleba zorana głęboko, wszędzie się ciągną pędy wina i czepiają się nóg, które grzęzną po kostki w suchej, sypkiej ziemi. Z drzew oliwnych i figowych zrywały się z łopotem skrzydeł jakieś ptaki, lecz nie widziałem ich za gąszczem rozłożystych konarów. A tymczasem moi towarzysze strzelali sobie już na dobre z prawej ode mnie strony i z lewej. Znowu klnę, że wybrałem dla siebie „głupi“ kierunek, gdzie wyjątkowo nie trzymają się kuropatwy. Wreszcie z figowca z krótkim krzykiem zrywają się dzikie gołębie. Daję dublet i podnoszę dwa ptaki. Nareszcie! Oglądam je uważnie — są prawie różowej barwy z ciemno-brązowemi piórami na szyjach.[1] Podczas gdy zajęty jestem ornitologją, niespodziewanie zrywa się o jakie 40 kroków ode mnie kuropatwa, chwytam za strzelbę i strzelam. Pudło! Pudło, bo ziemia tak miękka, że nie można ustawić się dobrze i zachować równowagę. Doprawdy, tylko dlatego było pudło! Pod Meknesem, polując z pp. Halmagrand i doktorem Vincent, dałem pod rząd 15 strzałów i zabiłem 15 kuropatw, a tu — pudło.
Byłem wściekły, bo to i niepowodzenie, i ani rusz odsapać się nie mogę, i mój podzwrotnikowy „kolonjalny“ kostjum na nic, jakby go kto od wewnątrz zlewał wodą.
— To ci nie płaszczyzny azjatyckie! — myślę, a tu wciąż się zrywa coś i zrywa z drzew i łopocze skrzydłami
- ↑ Turtur auritus.