lonym namiotem nieba wisiał i kwilił jastrząb. Spotkałem duże stada owiec i kóz pod dozorem kilku pasterzy. Na obszernej płaszczyźnie widziałem tubylców, zajętych karczowaniem krzaków palmowych. Jest to ciężka i mozolna praca, ponieważ zarośla te łączą się swemi korzeniami, sięgającemi znacznej głębokości. Pług nie może zwalczyć sieci palmowych korzeni, i nietylko zwykły, drewniany, z krótkim żelaznym lemieszem pług arabski, lecz nawet amerykańskie traktory nieraz utykają w takich miejscach. Te zarośla palmowe są klęską dla kolonistów-rolników. Z daleka są podobne do jakiejś choroby skórnej, do narośli na powierzchni ziemi. Arabowie i Berberowie wypalają najpierw takie miejsca, a później karczują.
Przeszedłszy około dziesięciu kilometrów, trafiliśmy na szosę, w miejscu, gdzie się znajdowała dobra studnia. Napiliśmy się czystej, chociaż dość ciepłej wody i wkrótce ujrzeliśmy podjeżdżający do nas samochód. Ruszyliśmy z powrotem do Fezu.
O jakie 20—25 kilometrów od miasta znajduje się mała wioska berberyjska, powszechnie znana w całem Marokku. Jest to Mulej Jakub, ściągająca do siebie od XII-go wieku tłumy chorych, nawet z Sahary. W pobliżu wioski bije z ziemi gorące siarczane źródło,[1] oddawna eksploatowane przez lekarzy arabskich, a w ostatnich czasach — przez Europejczyków.
Nazajutrz po polowaniu wyjechałem samochodem wojennym w inną stronę, a mianowicie na północ, na front, gdzie się odbywały operacje bojowe. Jadę w towarzystwie dwuch oficerów, którzy mają mnie opuścić w jakimś wielkim obozie po drodze. Droga najpierw idzie w stronę Tazy, lecz wkrótce skręcamy w dolinę rzeki Fez i trafiamy na drogę strategiczną. Często spotykamy kamiony[2] wojskowe z żołnierzami i materjałami. Te ciężkie wozy zupełnie zniszczyły szosę, przetarły drobne kamienie na mąkę, wybiły doły i rowy na