metrów. Przyjął mnie bardzo uprzejmie podpułkownik[1], komendant obozu, i szef jego sztabu. Zapraszali mnie na śniadanie, lecz ponieważ chciałem zwiedzić posterunki północne i tegoż jeszcze dnia powrócić do Fezu, więc podziękowałem za uprzejmość i, pozostawiwszy w obozie swoich towarzyszy podróży, pojechałem dalej.
Miałem przed sobą jeszcze około 40 kilometrów drogi, którą dopiero niedawno zaczęto budować. Szofer rozpytał szczegółowo o kierunek, więc, nie myląc się, jechał dość szybko.
Przejechaliśmy rzekę przez most, umocowany na czterech pontonach. Woda w rzece była mętna i żółta, prąd dość wartki. Na przybrzeżnych ławicach wygrzewały się na słońcu żółwie, pospolite tu Emys leprosa, płochliwe i bardzo zwinne; w niektórych miejscowościach są otoczone szczególną czcią jako święte i mające moc magiczną.
Z doliny rzeki droga znowu prowadziła na dość wysokie wzgórza, pokryte polami sorgo i żyta, częściowo pastwiskami. Na drodze, dość twardej, chociaż jeszcze nie szosowanej, spotykaliśmy wszędzie tłumy robotników-tubylczych. Jedni z koszami i worami chodzili po stepie i zbierali kamienie, drudzy — rozbijali je i sypali na przyszłą szosę. Setki tych Berberów i Arabów pracowały na drodze, a kierował nimi jeden technik — „cantonier“, bez żadnej eskorty i bez broni.
Widziałem roboty, prowadzone przez Rosjan w Środkowej Azji i w Mandżurji, a nawet w ich własnym kraju — na Syberji. Każdy inżynier i technik miał eskortę kozacką, był uzbrojony i sam bez żołnierzy nigdy nie odważył się wyjść na teren robót do tłumu tubylców lub choćby wieśniaków syberyjskich.
Na północy Afryki widziałem miasteczka, liczące po kilkanaście tysięcy tubylców i administrację francuską, złożoną z 5 urzędników z eskortą z 10—20 spahisów, Berberów lub Arabów; w Wysokim Atlasie,
- ↑ Po francusku: Lieutenant-colonel.