Porzuciliśmy „Baleara“ bez szczególnego smutku i wkrótce byliśmy już w hotelu, obmyślając plan zwiedzenia Oranu.
Doprawdy, Oran poza tą bijącą w oczy różnicą psychologji hiszpańskich i francuskich kolonizatorów, nie posiada ciekawych rzeczy do oglądania. Najpierw wcale tu niema Arabów, bo nie mogę uważać za Arabów tych czarnych gentlemanów, co noszą fantastycznie szerokie spodnie, a na nogach francuskie lakierki od Raoul’a, marynarki i żakiety, albo jeżeli i mają na sobie burnusy i olbrzymie w szerokość i w wysokość kapelusze z różnobarwnej słomy, to się spijają po szynkach i „buvettes“ wódką anyżową. Nędzna dzielnica arabska, tak zwana „village nègre“, o małych, niskich, straszliwie brudnych i cuchnących domach i malutkim rynku, gdzie się sprzedaje wszystko, co nikomu na święcie nie jest potrzebne, a także warzywo i owoce — niczem nie przypomina prawdziwie maurytańskich miast, a nawet miasteczek. Wydaje się, że Francuzi umyślnie pozostawili ten zakątek pseudo-arabski, aby dowieść możliwości symbjozy Islamu z potomkami encyklopedystów. Arabowie, których się widzi w Oranie na ulicach, są albo miejscowymi bogaczami, albo okolicznymi posiadaczami większych lub mniejszych obszarów rolnych. I ci, i tamci są już całkowicie pod wpływem francuskiej cywilizacji, a dla doskonałego czerwonego wina Royal Kebir zapominają nawet przepisów Koranu.