Poznaliśmy Fez dość dobrze, a ponieważ przed nami była jeszcze długa droga, przeto byliśmy zmuszeni jechać dalej na zachód.
Chcieliśmy jednak raz jeszcze rzucić okiem na całe miasto i jego okolice. W tym celu wzięliśmy powóz i pojechaliśmy drogą, wiodącą poza mury miasta. Znowu wyrosły przed nami mury kasb Czerarda i Filala, bramy Bab-Maruk i Bab Guissa, opuszczone forty maurytańskie, cmentarze, kubby, zarośla aloesów i fig berberyjskich, wąwóz z mieszkaniami jaskiniowemi, tłumy tubylców i karawany wielbłądów, mułów i osłów.
Nagle wyłania się miasto. Złocisty w promieniach słońca, w oprawie ciemno-szarych, miejscami czerwonych murów, baszt strażniczych, ozdobiony szmaragdowemi plamami ogrodów i strzelającemi do góry, połyskującemi mozaiką minaretami — leży w kotlinie Fez. Nie widać stąd ruchu ulicznego, nie słychać odgłosów życia. Zamarły w swych granicach, lecz tający nieobliczalne siły i porywy, gród Idrissa wydaje się mirażem, widmem, zrodzonem w wyobraźni, którą podnieca odwieczna, bohaterska legenda, opowiadana przez czarownika. Nic z rzeczywistości, nic z powszedniego życia dojrzeć stąd nie można! Dekoracja, wypukła panorama, fantazja malarza i rzeźbiarza, porwanych urokiem Wschodu. Stoimy w milczeniu, zapatrzeni, zasłuchani w szept wieków, płynący od minaretów Mulej Idrissa, Karuin i Bu-Anania, od zębatych, poszczer-