Strona:F. A. Ossendowski - Płomienna północ.djvu/255

Ta strona została skorygowana.

dzić „wiernych“ do potęgi, bogactwa, świetności i szczęścia.
Islam nie umarł, on nawet nie spał, on milczał i czekał.
Teraz nie milczy i tu i ówdzie nie chce już czekać.
Nastała godzina, wołająca do czynu...
Gdy tak myślałem, nagle Fez zgasł. Słońce zapadło za górami i miasto leżało przede mną szare, ponure, wtłoczone w kamienne więzy murów...
Było to ostatnie wrażenie z grodu Mulej Idrissa.
Ostatnie...
Jak gdyby niewidzialny genjusz, a może zwykły marokański „dżinn“ historji w tak malowniczy sposób przedstawił nastroje i koloryt duszy Mahrebu. Śmiem mówić o duszy tego kraju? Być może, że znawcy Marokka oburzą się na mnie i będą kwestjonowali prawo do wypowiadania przeze mnie poglądów na zjawiska, obserwowane zaledwie pięć lub sześć miesięcy.
Napozór mieliby rację, lecz, jeżeli będą to krytycy nie uprzedzeni przeciwko spostrzeżeniom cudzoziemca, — dojdę z nimi do porozumienia.
Spędziłem pięć pełnych miesięcy na wpatrywaniu się w to, co mnie otaczało w Afryce Północnej i szczególnie w Marokku, bo ono pociągało mnie ku sobie więcej od Algierji i Tunisji swoją pierwotnością, bardziej barbarzyńskim, surowym Islamem, większą czystością resztek dawnych kultów i żywiołowością uczuć i dążeń. Nie przybyłem do tego kraju, jako turysta, z drukowanego „guide’a“ dowiadujący się o istnieniu jakiegoś Mulej Idrissa, co zakładał miasta, a później umarł i został pochowany w meczecie, który się nazywa też — Mulej Idriss.
Jeszcze u siebie, w Warszawie, przestudjowałem najgłówniejsze i zasadnicze dzieła o badanym kraju, a poza tem cenne potwierdzenia moich własnych spostrzeżeń i wniosków dały mi długie rozmowy z rozkochanymi w tym kraju urzędnikami cywilnymi i oficerami, a także z kolonistami.