Strona:F. A. Ossendowski - Płomienna północ.djvu/278

Ta strona została skorygowana.

Żeby więc nie popełnić niesprawiedliwości, hotelu tego nie wymieniam.
Z małego balkoniku odkrywał się widok na murowane baraki koszar, otoczonych drzewami, dość długa perspektywa ulicy, zbiegającej się ku wąwozowi z płynącą w nim rzeką; kilka małych, białych domków, ledwie widzialnych śród bujnej roślinności, a na lewo od hotelu z poza wierzchołków dużych, zdaje się, eukaliptusowych drzew podnosiła się ciężka kopuła, pomalowana na biało, bez żadnych ozdób i bez żadnego zakończenia.
Nie wiedzieliśmy, co o niej myśleć, gdyż była zbyt nowa, zbyt czysta i zbyt obca tu w Marokku, aby można było uważać ją za meczet. Takie kopuły widziałem w Samarkandzie, Chiwie, Persji i Turcji, lecz co robi ona tu — w Mahrebie?
Może pozostała po Turkach, wypartych stąd przez Francuzów? Lecz wtedy zjawia się pytanie, — dlaczego ta kopuła taka czysta i nowa? Dlaczego nie widzimy na jej szczycie godła azjatyckiego Islamu — półksiężyca?
Pytamy służącego Araba, znoszącego nasze bagaże. Nie może nam objaśnić, bo nie mówi po francusku, na wszystkie pytania odpowiadając niezmiennie:
— Oui, monsieur!
Wypowiada te sakramentalne słowa nawet w tym wypadku, gdy odpowiada paniom.
Lecz wchodzi subretka. Chuda, wyprostowana, jakby przed chwilą połknęła szpadę, z przerażeniem oczekując, czy zdoła ją strawić; beznadziejnie i stale zdziwiona twarz, podniesione brwi, okrągłe, bezbarwne oczy i błąkający się uśmiech na bladych wargach. Gładko zaczesane, rzadkie włosy ułożyła z tyłu głowy w małą figę; długą, chudą szyję otoczyła sztywnym kołnierzykiem. Niezawodnie stara panna, patentowana i z gwarancją do śmierci!
Mówimy jej, o co nam chodzi; czego nam nie mógł objaśnić służący.