Strona:F. A. Ossendowski - Płomienna północ.djvu/304

Ta strona została skorygowana.



ROZDZIAŁ XXI.
UCZTA ARABSKA.
(Z dziennika mojej żony).

Pani Halmagrand, z którą bardzośmy się zaprzyjaźnili, odwiedziła nas około 4-ej i zaprosiła na herbatkę arabską u ich znajomego Araba-miljonera, Sidi-Abia. Mój mąż bardzo mnie namawiał i prosił o to, więc ubrałam się w malinową płócienną sukienkę i nową śliczną czapeczkę „le dernier cris“, za 55 franków i pojechałyśmy we dwie dorożką do Medina, stamtąd już piechotą trochę w górę po krytych, ciasnych i niezmiernie brudnych uliczkach. Właśnie dowiedziałam się, ku wielkiemu mojemu zdziwieniu, od znajomego inteligenta — Araba, że tu, w Marokku, za najlepszy ton uważa się, ażeby utrudnić i zawikłać dostęp do najbogatszego nawet pałacu. Im wspanialsze domostwo, tem więcej zawiłych, krętych i ciemnych uliczek i zaułków. Istny labirynt! i dopiero... gdzieś w kącie, jakaś wspaniała brama z przed kilkunastu wieków, mozaiki, rzeźby, marmury, potem jeszcze niezliczone labiryntowe korytarze, portyki, kilka „patio“ — i wreszcie — olśniewający park i pałac, pełen niespodziewanego przepychu. Jest też w tem zapewne i spora doza myśli w kierunku ochrony bogactw i haremów, a głównie — tradycyj, związanych z kultem.
Otóż w ten sposób właśnie, brnąc po kamieniach, śród kurzu i przeróżnych aromatów, trafiłyśmy wreszcie do... pałacu, rzeczywiście bardzo pięknego, starożytnego i przebogatego, gdzie u wejścia czekało już na