szafirowego nektaru, pełnego ozonu, aromatu żywicy sosnowej i odświeżających wyziewów morza.
Od gór Murdhadho zrobiliśmy wycieczkę samochodem wzdłuż drogi, wykutej tuż w skałach, wiszących nad morzem, miejscami niebieskiem jak szafir, miejscami zielonem, niby szmaragd najczystszy. Wzdłuż tej drogi zwiedzamy cały szereg drobnych mieścin, gdzie wyjeżdżają na letnie wywczasy Orańczycy, oraz osad rybackich, gdzie łapią olbrzymie tłuste flądry i potworne langusty. W takich minjaturowych miasteczkach jak Bains de la Reine, Roseville, Mers-el-Kebir jest zawsze hotel, restauracja i kąpiele morskie. Ale na tej drodze, prowadzącej aż do przylądku Falkon i w innych okolicznych zakątkach niedaleko od Oranu można znaleźć coś bardziej ciekawego i pouczającego. Kryją się tu w skałach głębokie jaskinie ze zwisającemi stalaktytami, które, łącząc się ze stalagmitami, tworzą kolumnadę jakichś tajemniczych świątyń nieznanych lub zapomnianych bogów. Myślę, że raczej — zapomnianych, gdyż na tem miejscu istniał człowiek już wtedy, gdy wszystkie bóstwa jeszcze żyły i swemi stopami dotykały naszej grzesznej ziemi. Tu można znaleźć liczne groty i podziemia, stanowiące całe miasta jaskiniowe, ślady rysunków, ręką przedhistorycznego człowieka wyryte w skałach, resztki jego zdobyczy myśliwskiej, broni kamiennej, ślady ognisk domowych.
Tu pod Murdhadho przemknęły pokolenia różnych ras i szczepów, czepiały się stoków i skał tego grzbietu różne ludy, cywilizacje i kulty i walczyły o to miejsce, gdzie tyle słońca, blasków, ciepła, morskich wonnych powiewów i niepojętych radości, co nie opuszcza przybysza od pierwszej do ostatniej chwili pobytu jego na brzegu zacisznej, obszernej zatoki Orańskiej.
Jaka rasa, jakie szczepy w zaraniu ludzkości zrodziły się tu lub przywędrowały z innych, być może, dalekich obszarów? Z jakiego ludu pochodzili ci nieznani, w proch zamienieni myśliwi, co po jaskiniach w Algierji nagromadzili stosy kości słoni, olbrzymich