Tegoż dnia złożyliśmy wizyty pożegnalne, a ostatni wieczór poświęciliśmy na wycieczkę we dwoje po Meknesie.
Księżyc już stał wysoko, gdyśmy podeszli do Bab Mansur. Na jasnem, przepojonem światłem księżyca niebie czarnemi, zębatemi sylwetkami stały mury Mulej Izmaila.
Wiedzieliśmy, że za niemi leżą gruzy i ruiny, że dzieło krwawego sułtana rozsypuje się w proch, a jednak od tego czarnego grobowca gmachów, ludzi i myśli szła jakaś siła, jakieś głosy powtarzały dumne słowa Mulej Izmaila:
— To ja zbudowałem te mury i pałace, inni mogą je zburzyć, jeżeli będą mogli!...
Już dwa stulecia burzą ludzie dzieło despoty! Z kamieni, marmurów, mozaik i gipsów jego gmachów wznoszą oni pałace i świątynie po całym Marokku. Potężne i groźne dotąd stoją: Dar Kbira, Dar El Mahzen, Bab Mansur i Dżama; nie upadł grobowiec Mohammeda Ben Aissa i, niby warta, stoi mauzoleum zagadkowego władcy, którego duch krąży tu wszędzie, słucha, patrzy, nową wojnę zamierza... lub żałośnie wzdycha i woła głosem beznadziejnym:
— Gdzie ty jesteś, biała, umiłowana gazello, ozwij się! przyjdź!...
Strona:F. A. Ossendowski - Płomienna północ.djvu/312
Ta strona została skorygowana.