cięli go bramą o dwóch ośmiograniastych, zębatych basztach po bokach.
Stańmy przy tej bramie, tam, gdzie zbiega nadół ku rzece, zielony spadek niewielkiego pagórka i spójrzmy na grobowce władców, na resztki meczetu, na połyskujący minaret! Narazie jakaś cicha radość spływa do serca, później lekki obłok smutku ją przyćmiewa, a po chwili jakaś niepojęta trwoga, a może gorycz zatruwa serce...
Oczy nie mogą się dosyć nacieszyć pięknym widokiem, pogodnym, barwnym krajobrazem. Wysokie, szmaragdowo-zielone drzewa; bujne, gęste krzaki; łąki świeżej soczystej trawy; pałające ogniem na słońcu, bijące w oczy plamy pomarańcz, granatów, cytryn i kwiatów wszelkich odcieni, pnąc się i zwisając ku ziemi, przykrywają zupełnie rozpadające się mury, meczet i porozrzucane, ciosane niegdyś kamienie i kolumny. Połyskują tylko ściany minaretu i różowemi i białemi ścianami świecą grobowce Merinidów-władców, lecz i tu drzewa rozrosłe, jak nigdzie w Marokku, wysyłają coraz to nowe pędy i gałęzie coraz wyżej i wyżej, usiłując przykryć to, co jeszcze połyskuje i świeci się bielą ścian.
Nielitościwą, obojętną jest natura i bezwzględną! ani na chwilę nie zatrzymuje swego biegu życia! Pomiędzy Tolą i Orchonem[1], w sercu Azji, widziałem przed laty naturę i życie, które przykrywały szmaragdami traw i barwnemi bukietami kwiatów, tysiące trupów chińskich żołnierzy, poległych tam w bitwie, a dokoła wrzało życie: uganiały się ptaki i drobne zwierzątka, uległe głosom wiosny i miłości.
Tu na zachodnim krańcu Afryki, widziałem tę samą obojętność i bezwzględność! Tu — w Czella, wspaniała roślinność usiłuje zatrzeć ślady tych, co już dawno odeszli; barany i krowy pasą się na tej ziemi, której dotykali „czarny sułtan“, groźny i zawzięty,
- ↑ Patrz książkę moją „Przez kraj ludzi, zwierząt i bogów“. Warszawa 1925 r.