bardzo interesującą książkę „Les loups dans les steppes“.
Zabawiliśmy więc tylko dwa dni i wyjechaliśmy do Marrakeszu, stolicy berberyjskiej, do „Paryża Mahrebu.“
Żyzną i energicznie uprawioną okolicą dotarliśmy do rzeki Urn Er-Rebia. Pola, pastwiska, duże osady, jak Ber-Reszid, Settat, Ben Abbu nagle — znikają. Otacza nas kamienista, miejscami zupełnie naga, martwa pustynia, gdzie spotkać tylko można kroczące karawany wielbłądów, autobusy, tor kolejki wojskowej, jaszczurki i skorpjony. Ten nużący swoją jednostajnością krajobraz ciągnie się aż do grzbietu Dżebillet, gdzie natrafiamy na małą osadę berberyjską z kubbą koło niej, kilku drzewami i strumykiem, przy którym wypoczywało stadko owiec pod dozorem pastuchów i psów. Wijącą się drogą przecinamy ten grzbiet, wjeżdżamy w wąską rozpadlinę i nagle widzimy przed sobą Marrakesz. Właściwie nie samo miasto, lecz oazę, otaczającą je ze wszystkich stron, oprócz południa, gdzie stara stolica berberyjska styka się z pustynią, dochodzącą aż do przedgórzy Atlasu.
Przed nami na olbrzymiej przestrzeni stoi las, ciemno-zielony las palm daktylowych. Gdzieniegdzie bieleją w oddali, szczególnie koło oderwanej od macierzystego grzbietu góry Gheliz, jakieś białe budynki.
Marrakeszu — rodzinnego miasta Almohadów, rynku dla całego Marokka i środkowej Afryki, nie widać stąd, tylko gdzieś daleko za połyskującą wstęgą rzeki Tensift, jak „igła Kleopatry“ wcina się w ciemno-szafirowe niebo wieża. To Kutubia, minaret przy meczecie, zbudowanym przez Jakóba El Mansura, a projektowanym przez twórcę Giraldy w Sewilli i tragicznej baszty Hassana w Rabacie.
Droga wybiega do oazy. Na prawo i na lewo od niej wysokie, zgrabne konary, uwieńczone koronami pierzastych liści i kiściami czerwonych lub złocisto-żółtych owoców. Są to palmy daktylowe, Phoenix dacty-
Strona:F. A. Ossendowski - Płomienna północ.djvu/338
Ta strona została skorygowana.