obecnie w pustyni lub w górach niedostępnych. Istnieją jednak bardzo słynni znachorzy, a do nich, jak mi opowiadano w Berguent, odbywają chorzy długie i uciążliwe pielgrzymki.
Znachor, stojący przed nami, był tak jawnym szarlatanem, że nawet się nie zmieszał, gdy podeszliśmy do niego w towarzystwie urzędowego czausz’a. Zwrócił do nas bezczelną twarz i przymrużył oko, jak gdyby mówiąc:
— Moje leki nie pomogą, ale też nie zaszkodzą, — nie przeszkadzajcie mi więc w ogłupianiu biedaków! Muszę przecież żyć!...
Właśnie odbywała się kuracja. Jakaś żałosna postać niewieścia, owinięta w niemożliwie brudny łachman, stała przed hakim’em. Twarz miała odsłoniętą. Zielono-szara cera, zgasłe, męczeńskie oczy, prawie czarne wargi i głuchy kaszel świadczyły o ciężkiej chorobie pacjentki. Stała nieruchomo, pokornie, z zamarłą twarzą i oczami wlepionemi w kwadrat, nakreślony na ziemi. „Lekarz“ trzymał w ręku butelkę z wodą z cudownego źródła, jak mówił, a prawdopodobnie zaczerpniętą z pobliskiej studni; mówił coś, nie przestając ani na chwilę, wykrzykiwał niezrozumiałe słowa, miotał się, zaczynał się modlić i raz po raz butelką dotykał piersi i głowy oraz żołądka chorej. Wreszcie kazał jej się napić tej wody, wziął od niej jakąś monetę, zarzucił jej brudny haik na twarz i zlekka popchnął w stronę tłumu. Kobieta odeszła sztywna, obojętna i milcząca. Na jej miejscu zjawił się inny, cierpiący osobnik.
Czausz, śmiejąc się, rzekł do nas:
— Lud lubi leczyć się u hakim’ów, chociaż w Marrakeszu istnieje w parku Mamunia, ogromny francuski szpital dla tubylców. Ciemnota!
— A czausz nie jest z tych okolic? — zapytałem.
— O nie, panie! — zawołał z dumą. — Jestem Arabem z Algieru.
Tak, nie był on istotnie Berberem, pogardzał nimi, bo gdy szedł w tłumie, dość bezceremonjalnie rozpychał