Pewnego pięknego, słonecznego poranku, siedzieliśmy w wagonie kolejowym, odprowadzeni przez milutkiego synka i córeczkę miejscowych komersantów z Oranu — państwa Gomis. Wyjeżdżaliśmy na zachód, do Marokka. Pierwszym naszym etapem miał być Tlemsen, do którego od Oranu 6½ godzin jazdy koleją, chociaż odległość nie przenosi 175 kilometrów.
Z okna naszego wozu widzimy obszerną równinę, doskonale uprawną. Zboże, wino, drzewa owocowe i oliwne, oraz ogrody warzywne dochodzą aż do brzegów dużego, wysychającego już jeziora Sebkha; wszędzie widać zabudowania kolonistów — Francuzów, Hiszpanów i Włochów, nieznaczne „bled“ — wioski tubylcze i stada owiec i bydła rogatego. Drogą, którą mkną samochody, z wyciągniętemi szyjami kroczą objuczone wielbłądy, idące nieraz z dalekich południowych oaz, a nawet z gór Atlasu. Arabowie jeszcze dotąd posługują się nawet w pobliżu linji kolejowej karawanami wielbłądów, z powodu taniości tego transportu.
Może to wydać się nonsensem, a jednak setki tysięcy wielbłądów — tych okrętów pustyni, są zawsze w pogotowiu. Arab-przewodnik nie ceni bynajmniej czasu; zarabiać franki na życie jest koniecznością, i dlatego należy walczyć z koleją. Walka to kulturalna, ekonomiczna, drogą konkurencyjnych taryf. To tylko