nędzarzy, zgiełkliwe fonduki i ciemne nory, skąd się wyrywały krzyki obłędne, wybuchy śmiechu i spazmatycznych łkań. Długo błądziliśmy w ciemności po tej dzielnicy, chwilami tylko rozświetlanej smugami światła, wyrywającego się przez szczeliny okiennic, lub zatarasowanych deskami drzwi.
— Wejdźmy do tego zajazdu! — zaproponował mi Ali — tu panu dadzą burnus i babusze[1], a wtedy pójdziemy dalej.
Zgodziłem się i weszliśmy na zatłoczony dziedziniec zajazdu. Nabyłem sobie bardzo dobry burnus z cienkiej wełny, żółtą szatę, zwykle noszoną pod płaszczem, starożytny, aksamitny pas i dobry, góralski nóż, raczej sztylet, o długiej i prostej klindze. Kazaliśmy sobie podać kawy i winogron i uraczyliśmy właściciela zajazdu, przerażonego trochę mojem zjawieniem się i przebraniem. Gdy wyszliśmy z pokoju właściciela na podwórze, nikt już nie zwracał na mnie uwagi. Utonąłem w morzu berberyjskiem. Moje europejskie ubranie znikło pod żółtą szatą i w szerokich fałdach burnusa. Narzuciłem kaptur na głowę, a że jestem brunetem, a nadto słońce zdążyło mi już opalić twarz na bronz — nie bardzo wyróżniałem się w tłumie tubylców.
Przyniesiono dla nas stolik z kawą i poduszki do siedzenia. Piłem kawę i rozglądałem się dokoła.
Nie był to zwykły fonduk, przepełniony w dzień i w nocy wielbłądami i osłami, natłoczony poganiaczami zwierząt, przewodnikami karawan, pośrednikami, żebrakami, drobnymi przekupniami i kowalami. Tu było całkiem inaczej.
Mieszkańcy tego fonduku siedzieli grupami i dość wrogo patrzyli na siebie. Czasami tylko, gdy podnosili swoje pochmurne oblicza, spoglądając na galerję, z wychodzącemi na nią drzwiami, rozchmurzały się im czoła i oczy błyskały namiętnie. Gdy spojrzałem w tamtą stronę, spostrzegłem, że firanki, skrywające wejścia do nisz na piętrze, czasami się uchylały, a stamtąd wy-
- ↑ Pantofle.