Strona:F. A. Ossendowski - Płomienna północ.djvu/375

Ta strona została skorygowana.

Jakiś czarownik pisał coś na skrawkach skóry, lub papieru, zawiązywał pakiecik tajemniczym węzłem, szeptał zaklęcia i baczył, aby jego pomocnik-niemowa nie przerywał swych czynności.
Gdy nam opowiadano o składowych częściach amuletów, przypominałem sobie dziwaczne recepty, podawane przez Plinjusza w jego „Historji Naturalnej“, i przekonywałem się coraz bardziej, że nic od czasów tego wielkiego uczonego nie zdołało się tu zmienić. Znowu zrobiłem spostrzeżenie, że układ talizmanów i używane na nich znaki są zupełnie takie, jakie widziałem w „kraju szatanów“ — Mongolji i Dżungarji. Nie chcę przez to powiedzieć, że przyszły one tu do Mahrebu ze stepów i gór Azji, lecz myślę, że te i tamte talizmany są jednego pochodzenia, starszego niż Mongołowie i Berberowie, a więc z Assyrji, Indyj, Egiptu, a może... z Atlantydy. Tu, wśród czarowników, widziałem wielkiego artystę; siedział on na podłodze przy malutkim stoliku i, schylony nad kopcącą lampką naftową, drobnemi pendzelkami malował święte wersety z Koranu w książeczce pergaminowej, oprawnej w piękną skórę. Był to artysta-malarz, ozdabiający rysunkami drukowane wydania „świętej księgi.“ Pracował z nabożeństwem i zapałem, zapominając o wszystkiem, chociaż była już godzina spóźniona, a obok stała miseczka z zupełnie ostygłym „Kus-Kus.“
W tym samym domu, na innem, wewnętrznem podwórku mieściła się palarnia kif’u. Przypomniały mi się odrazu widziane w życiu palarnie opjum i haszyszu. Ten sam obraz nędzy i śmierci ujrzałem i tu, te same wychudzone, zniszczone twarze, pałające szaleństwem, lub powleczone mgłą niemocy oczy, drżące ręce, słaniające się postacie, krzyki, jęki, westchnienia...
Większość palaczy leżała bezwładna i wyczerpana, tylko kilku, niedawno przybyłych gości odczuwało podniecenie trucizną i miało przed oczami wizje cudowne, olśniewające, namiętne.