lem el Uarzazi i Si Ali ben Mohammed el Hassaui. Byli to krewni miejscowego baszy, potężnego księcia feudalnego Glaui.
Jeden z francuskich urzędników powiadomił mnie, że są to starcy, bardzo dumni, arystokratyczni i nieskłonni do rozmów z cudzoziemcami, że urządzają nam przyjęcie oficjalne w zastępstwie nieobecnego Baszy, bawiącego chwilowo w swojej kasbie w górach.
Na wszelki wypadek, żeby nie uczynić gafy, zapytałem urzędnika, czy mogę jednak z tymi potentatami nawiązać rozmowę.
— Niech pan spróbuje — odpowiedział urzędnik — lecz to się nie uda, bo obaj starcy będą odpowiadali przez tłumacza zdawkowemi „tak“ i „nie“.
Trochę po 7-ej podjechaliśmy do ślepego muru, gdzieś w pobliżu Dżema el Fna. Zapukano do małych, niskich drzwi, które natychmiast otworzono, i niewolnik z latarką w ręku przeprowadził nas przez ciemny tunel, przebity pod domem. Znaleźliśmy się wkrótce na przepięknym dziedzińcu, ze strzelającemi ku gwiazdom czarnemi cyprysami, kwitnącemi krzakami i szemrzącą fontanną. W rzęsiście oświetlonej komnacie, przybranej z przepychem, wyszli gospodarze na nasze spotkanie — sędziwi starcy w białych burnusach i turbanach. Starszy z nich, mały, chudy staruszek, o białej bladej twarzy i chytrych, badawczych oczkach, powitał nas bardzo uroczyście i prosił zająć miejsca.
Wkrótce rozpoczął się obiad, w ciągu którego nic nowego nie spostrzegłem, lecz gdy podano już herbatę, zacząłem rozmowę z naszymi amfitrjonami, posługując się oficjalnym tłumaczem, inteligentnym i przystojnym „taleb’em“[1]. Istotnie gospodarze rozmowy podtrzymywać nie chcieli. Wtedy zacząłem opowiadać o krajach, zwiedzanych przeze mnie, o spotkaniach z dostojnikami różnych kultów i o swoich spostrzeżeniach z dziedziny religji. To podziałało wprost w magiczny sposób. Rozgadaliśmy się na dobre, a że tłumacz, na-
- ↑ Uczony.