razie urzędowo spełniający swoje czynności, również się zainteresował i zapalił, rozmowa przybrała bardzo ożywione formy. Tak ożywione, że staruszkowie z sofy spełzli na podłogę i siedzieli na kobiercach, podwinąwszy pod siebie nogi.
Uczyniłem to samo, najpierw z „dobrego tonu“, a powtóre — bardzo lubię siedzieć na podłodze, gdy opowiadam o czemś, co mnie samego interesuje.
Nagle staruszek o chytrych oczkach zapytał mnie:
— Prawda to, że bolszewicy są dobrymi, sprawiedliwymi ludźmi?
— Sidi — odparłem, — widziałem tych ludzi oko w oko, lecz nie chcę mówić o swoich wrażeniach, aby nie być stronniczym. Powiem tylko, że ci sprawiedliwi ludzie sami przyznali, że wymordowali około miljona ludzi, a śród nich sześć tysięcy ulema[1], sto imamów[2], dziewięć tysięcy hakim’ów[3], trzynaście tysięcy ludzi najbardziej majętnych, trzysta pięćdziesiąt pięć tysięcy taleb’ów...
— Na Allaha! To są źli ludzie! — zawołali starcy. — Pocóż się tak tu wychwalają?
— Lecz może są oni sprawiedliwi? — ciągnąłem dalej, — Chcę wam wyjaśnić, cobym zrobił tu, gdybym był bolszewikiem...
— Bismi Llahi Rahmani r-Rahim[4], — zaczęli szeptać starcy.
— Widzę tu w Mahrebie same mury! — powiedziałem, patrząc na przerażone twarze gospodarzy. — Murami otaczacie swoje domy, swoje gaje palmowe, swoje ogrody, swoje haremy. Co to znaczy?
— Bronimy swej własności! — odpowiedzieli w jeden głos, podnosząc ramiona.
— Gdybym był bolszewikiem i rządził tu, kazałbym najpierw znieść wszystkie mury! — zawołałem. —