łem do Narabanczi-Kure. Wieszałem swoje ofiary nie dlatego, żebym wierzył w demony świętych drzew — „chamtytów“, lecz dlatego, żeby nie budzić szatanów, śpiących w sercach i umysłach moich Mongołów-przewodników.
Już prawie dojechaliśmy do dna wąwozu, już widzieliśmy przed sobą całą dolinę z gajami oliwnemi, polami i stadami, gdy nagle na prawo od szosy ujrzeliśmy czerwone osypy ziemi, a tuż przed niemi kilka kwadratowych basenów, napełnionych wodą. Była to kopalnia soli. Kilku tubylców czerpało wodę kubłami, zszytemi z kozich skór, i wylewało do najwyżej położonego basenu. Tu woda parowała na słońcu i, gdy już z niej zaczynała osiadać sól, wypuszczano ją stopniowo do następnych; zawartość soli w parującej wodzie ciągle się zwiększała, aż w ostatnim basenie zbierała się na dnie w wielkiej ilości. Robotnicy wydobywali ją łopatami i układali w stosy, gdzie wysychała.
Przy jednej ze studni pracowała dziewczyna. Wysoka, cienka jak trzcina, a silna i zwinna, miała obnażone aż poza kolana nogi, nagie ramiona i plecy. Jakieś ciepło biło od jej oliwkowej skóry, a gdy podniosła na nas oczy, wprost paliła ich blaskiem.
— O! — zawołał kapitan. — To prawdziwa piękność ze szczytu Suss!
— Charmante! — rzucił przez zęby szofer.
Nie wiem, czy można było ją nazwać „charmante“, bo była brudna i miała ręce czerwone, zniszczone od soli... lecz niema mowy, że była piękna, kształtna i zgrabna nad wyraz. Każdym ruchem zdradzała siłę, zwinność, a zarazem posiadała jakąś leniwą, namiętną ociężałość. Zdawało się, że mówiła każdem poruszeniem rąk i kształtnych bioder:
— Pracuję, bo muszę, lecz natura do innego celu mnie przeznaczyła. To — stan chwilowy. Moja godzina wybije, godzina szczęścia dla mnie i rozkoszy dla tego, kto uczyni ze mnie niewolnicę, lub żonę!...
Zwróciwszy się do kapitana, powiedziałem:
Strona:F. A. Ossendowski - Płomienna północ.djvu/403
Ta strona została skorygowana.