Wczesnym porankiem mknął już nasz samochód szosą na zachód od Marrakeszu. Ogarnęły nas stepy spalone przez słońce, często przybierające wygląd pustyni. Szosa wyborna, chociaż miejscami rozmyta przez niedawne ulewy. Przejeżdżamy rzekę Nfis, gdzie przybywająca nagle woda zniosła most i znowu pędzimy dalej. Mkniemy obok wiosek tubylczych i kilku kwadratowych budynków, doskonale przystosowanych do obrony. Są to siedziby europejskich kolonistów; zmienili oni pustynię na rolę i zbierają tu obfite urodzaje, gdyż w tem miejscu przechodzi szeroki, ciągnący się aż do Safi i Mazaganu pas żyznej ziemi, zaczynającej się za górami Dżebilit, na kamienistej płaszczyznie, przeciętej drogą Kasablanka — Marrakesz.
Mijamy posterunek wojenny Cziczaua, otoczony gajami oliwnemi i owocowemi sadami. Tu mieszczą się również garaże automobilowe dla podróżujących i szpital dla tubylców. Znam to miejsce, bo byłem tu na polowaniu na dziki, zaproszony przez komendanta posterunku, kapitana Pabst. Polowanie to nie było świetne, bo nic nie zabiłem, chociaż widziałem dzika, szakala, zające i kuropatwy. Spodziewałem się spotkania z dzikiem, więc miałem przy sobie swego Winchestera, kaliber 44-y. Dzik na mnie nie wyszedł, widziałem tylko jednego zdaleka; strzelił do niego loftkami inny myśliwy i zranił go, lecz dzik uszedł naszego pościgu. Nie żałuję jednak tego straconego dnia my-