śliwskiego, ponieważ widziałem znaczną część pustyni i prawdziwe życie berberyjskich „bled[1].
Koło Cziczaua, śród zarośli tamaryndów, przepływa rzeka, słynna z wielkiej ilości ryb. Widziałem tu pospolitego u nas węgorza, tego włóczęgę morskiego. Dalej — znowu naga płaszczyzna i ślady szalonego orkanu, który podmył szosę, zburzył mosty i napędził zimnego wiatru, zmuszającego nas do otulenia się bardzo szczelnego w nasze płaszcze i pledy. O jakie 80 kilometrów przed Mogador’em trafiamy do zaludnionej miejscowości. Wszędzie pola uprawne, liczne wioski tubylcze, znaczny ruch na drogach, piękne pastwiska; zielenią się dokoła drzewa oliwne i figowe, kłujące zarośla fig berberyjskich i aloesów.
Szosa wije się, jak wąż, śród lesistych pagórków, uwieńczonych białemi Kubba’mi i „zauja“. Przy nich siedzą mokkademy i marabut’y, w otoczeniu starców i naradzają się, czy rozmawiają.
Na południu, woddali, rozróżnić można góry ziemi Mtugui, gdzie panuje jeden z „wielkich Kaidów“. Spotykamy studnie i baseny z wodą, ściąganą kanałami z okolicznych wyżyn.
Droga zbiega ciągle niżej i niżej. Około Cziczaua byliśmy na wysokości 500 metrów, lecz za zaują Sidi Mokhtar miejscowość wkrótce zaczyna się zniżać gwałtownie.
Nagle po jednym z niespodziewanych zakrętów widzimy przed sobą wiszącą w powietrzu lazurową zasłonę; jest jeszcze we mgle, bo te sto osiemdziesiąt sześć kilometrów, oddzielające Marrakesz od Mogadoru, przejechaliśmy w niespełna trzy godziny. Dochodzi dopiero 9-ta, a więc mgła poranna jeszcze nie zdołała się rozwiać.
Robimy jeszcze parę kilometrów i szosa wybiega na sam brzeg Oceanu. Woddali widać czarną linję wyspy z podnoszącemi się nad nią budynkami. To wyspa — wygnania. Tam, za murami mieści się naj-
- ↑ Bled — wieś.