Strona:F. A. Ossendowski - Płomienna północ.djvu/462

Ta strona została skorygowana.

Słońce chyliło się już ku zachodowi, gdyśmy od strony parku zdążali do miasteczka. Nagle rozległa się salwa kilku karabinów, tupot kopyt końskich, dziki, lecz krótki okrzyk tłumu ludzi i — cisza.
— Fantazja się rozpoczyna! — zawołał p. Marcel.
Biegłem już w stronę placu, pozostawiwszy wszystkich i słysząc śmiech i drwiny z mego temperamentu. Co mi po drwinach, gdy tam — „fantazja!“
Cały plac ze wszystkich stron otaczali widzowie — Arabowie, Berberowie, Żydzi, Europejczycy, i... żadnej kobiety.
Ponieważ na „fantazję“ ściąga wielu najdzielniejszych i najpiękniejszych mężczyzn, których coraz potężniej porywa szał bojowy, czyż więc mogłoby słabe serce niewieście, wrażliwe na przejawy prawdziwej męskości, pozostać obojętne? czyż mogłaby krew nie krążyć i tętnić mocniej i szybciej? a czyż nie zniewoliłoby to porwanych kobiet do „pokazania nóżki“ i wydania okrzyku podług rady figlarnego a mądrego Abu Medyana, patrona Tlemsenu? Mężczyźni, te potwory zazdrosne, wiedzą o tem, więc na trzy spusty zamknęli drzwi swoich domów z żonami i córkami.
Na południowym końcu placu zgromadziło się kilkunastu jeźdźców. Tłoczą się tam konie, wierzgają, stają dęba, rżą, wiją się, jak w ukropie.
Orkiestra zagrała jakąś melodję o szybkim rytmie. Ośmiu jeźdźców oddziela się natychmiast od tłumu innych i stają w sprawnym szyku, koń przy koniu. Mają karabiny, te długie o dziwacznie małych i wąskich kolbach karabiny maurytańskie. Jeźdźcy siedzą jak posągi, nieruchomi, baczni, oparłszy strzelby na prawem biodrze. Czekają na sygnał widocznie... Lecz kto go ma dać? Szukam oczami na placu takiej możnej osoby, co mogłaby kierować porywem tych pięknych jeźdźców na rozszalałych koniach, tych malowniczych wojowników w rozwiewających się, jak skrzydła, burnusach, w barwnych kurtach, haftowanych srebrem