i złotem, w zawadjackich zawojach lub w zwykłych białych, lub czerwonych opaskach na czole.
A—a! mam już tego wodza nareszcie!
Naprzeciwko mnie na niewielkim pagórku stoi jeździec.
Biały, rasowy koń z czerwoną uzdą i czerwonem kapiącem od złota siodle, stoi jak wryty. Kształtną głowę podniósł wysoko, pałające oczy wlepił wdal, chrapy rozdął i zamarł.
Wyprostowany, wsparłszy mocne nogi w szerokie strzemiona, siedzi na nieruchomym rumaku okazały jeździec; malowniczo drapujący się śnieżno-biały burnus nie ukrywa jego dorodnych kształtów mężczyzny w sile wieku. Z pod narzuconego na turban „szłyku“[1] świecą się ochotą czarne oczy, a krucza broda spływa na szeroką pierś.
Skinął ręką i ruszyli jeźdźcy, krzycząc, wyrzucając karabiny w powietrze i chwytając je w pędzie. Konie rwą się i miotają, lecz żaden nie złamie szeregu i nie popsuje szyku.
W połowie placu jeźdźcy wydają krótki okrzyk powitalny i wszyscy razem podnoszą wysoko nad głowami swoje karabiny. I nagle rozpoczyna się szał. Jeźdźcy rzucają cugle i wydają nowy okrzyk chrapliwy i ostry.
Konie zrywają się do lotu. Na jedną chwilę zawisają w powietrzu, robiąc potworny skok, a po chwili już mkną, płaszcząc się i dotykając brzuchami ziemi. Wydaje się, że lecą nad placem, jak sokoły, ścigające stadko płochliwych gilów, i że wnet już będą wysoko ponad tłumem, miasteczkiem i górami. Jeszcze nowy okrzyk, i jeźdźcy, podnosząc się w strzemionach, przykładają strzelby do ramion, lub do piersi i naraz dają ognia; padają strzały, wznoszą się do góry, w cichem, nieruchomem powietrzu wieczornem białe, okrągłe obłoczki dymu, — echo biegnie od ścian domów do
- ↑ Kapiszom.