Strona:F. A. Ossendowski - Płomienna północ.djvu/468

Ta strona została skorygowana.

Pan de Vitasse przypomniał sobie również dwa zabawne wypadki z Arabami w Paryżu.
Podczas jednej z uroczystości na Place de l’Etoile, gdzie byli obecni wszyscy generałowie, którzy brali udział w wojnie, wzruszenie w czasie mów było tak głębokie, że wielu ludzi płakało, płakał też jakiś Kaid, zaproszony na tę uroczystość.
— Co Kaida tak wzruszyło? — pytano go.
Kaid długo nie mógł się uspokoić, aż wreszcie odparł:
— Płakałem z zachwytu, gdyż nie mogłem patrzeć bez łez na pięknego konia generała Perching’a[1]! To było takie wzruszające i wspaniałe!... — i znowu zapłakał ów amator i znawca rasowych koni.
Nocowaliśmy w Berguent, w bardzo wygodnie urządzonym domku. Pozostawszy z żoną we dwoje, wyszliśmy z nią na dziedziniec z małym ogródkiem pośrodku. Płynął księżyc, srebrząc wszystko i podkreślając wszelkie szczeliny i zagłębienia w ziemi, w ścianach i na zboczach gór. Zdaleka płynęły jakieś obce dźwięki.
Długo nie mogliśmy wytłumaczyć sobie pochodzenia tych dziwnych odgłosów. Po pewnym czasie jednak doszedł nas suchy urywany chichot. Była to hiena. Gdzieś na nagiej, martwej płaszczyźnie, na szczytach okolicznych gór grasowała ta ponura bestja i nawoływała, czy miotała przekleństwa nieznane, a bezsilne.
Drugi dźwięk, głuchy i jednostajny, przypominał nam coś już słyszanego gdzieś w innem miejscu.
— Co tam krzyczy? — zapytałem przechodzącego spahisa.
Ten zaczął nadsłuchiwać. Od gór dochodził przeciągły jednostajny głos:
— Bu—ru... Bu—ru!...
— A! — zawołał spahis. — To Bu—ruru!

Ale w żaden sposób nie mógł nam objaśnić dokładniej, zrozumieliśmy tylko, że był to jakiś ptak; na-

  1. Głównodowodzący armją amerykańską.