zajutrz dopiero pułkownik powiedział nam, że „bururu“ jest arabską nazwą puhacza.
Ładny jednak koncert słyszeliśmy owej nocy! Hiena przy akompanjamencie puhacza! Niewesołe mają życie w tej mieścinie nieliczne inteligentne rodziny, które los rzucił do tego pustkowia!
Nazajutrz o wschodzie słońca opuściliśmy Berguent...
Pierwszy etap, do małego posterunku administracji cywilnej — Tendrara, odbywamy równiną, pokrytą trawą „alfa“. Tu koczują ze swemi stadami rodziny nomadów, należących do arabskich lub arabo-berberyjskich szczepów. Ich duar’y[1] jednak znajdują się daleko od naszej drogi, więc tylko zrzadka widzimy na horyzoncie czarne punkciki namiotów, pojedyńczych pastuchów, strzegących stada i pasące się wielbłądy.
Śród gęstych zarośli alfy, niedaleko od wyschłego łożyska rzeczki Tanekhuft, spostrzegliśmy dwie gazele — Gazella dorcas. Jedna z nich zaczęła olbrzymiemi susami oddalać się, aż znikła w zielonem morzu trawy, druga zaś, odbiegłszy trochę, zaczęła napozór spokojnie skubać trawę. Porwałem za swój karabin i wyskoczyłem z samochodu. Od gazeli dzieliło mnie co najmniej 600 kroków. Położyłem karabinek na bagażach, uwiązanych z tyłu do auta, i wymierzyłem bardzo starannie.
— Panie, niech pan nie trafi! — doszedł mnie błagalny głos pani Pariel z drugiego samochodu.
Było jednak już zapóźno — strzeliłem. Gdym spuszczał kurek, uczułem wyraźne drżenie samochodu, którego motor, chociaż samochód stał, pozostawał w ruchu. W zapale myśliwskim nie skombinowałem tego odrazu, zatem życzenie pani Pariel zostało spełnione.
Lekkie drżenie auta wystarczyło, aby, strzelając na 600 kroków, chybić. Narazie wszyscy byli przekonani, że gazela została trafiona, gdyż kula uderzyła tuż pod
- ↑ Obóz złożony z namiotów.