marmurowe schody o jedenastu stopniach prowadzą na podwórze, wysłane pięknemi płytami z onyksu, z basenem dla obmywań rytualnych, a dalej — do meczetu, posiadającego rzeźbione cedrowe drzwi rzadkiej piękności, oraz najbardziej typowe ornamenty i motywy architektury maurytańskiej. Pokazują nam duże okrągłe, zupełnie wypolerowane kamienie, leżące w różnych miejscach na kobiercach. Są to kamienie rytualne, zastępujące wodę dla tych, którzy z powodu starości, słabości lub choroby nie mogą dokonywać obmywań przed modlitwą. Temi kamieniami pobożni nacierają sobie ciało. Budzi podziw subtelna robota sklepienia „mihrab’u“, czyli miejsca, zwróconego ku Mekce; tylko malowane gipsy roboty tureckiej są tu ordynarne.
Wychodzimy, odprowadzani przez zakrystjana z całą rodziną i spotykamy przy wyjściu minabr’a, czyli proboszcza. Otyły, chociaż jeszcze młody mułła o białej, poważnej twarzy, zamyślonych oczach i kruczo-czarnej brodzie. Czyni znak „Salamu“ i przechodzi w milczeniu. Jest to, podobno, bardzo uczony i poważany nawet w Fezie teolog i „marabut“.
W ten sposób w królewskim Tlemsenie, gdzie co trzy kroki natrafiamy na kubby, grobowce, meczety, czarowne drzewa i inne świętości, zaczęliśmy od prawidłowego i bogobojnego czynu — od pielgrzymki do miejscowego patrona — Sidi Abou-Medyana.
Parę kilometrów zaledwie oddziela Tlemsen od brudnej wioski El-Eubbad, czyli Bou-Medin, a tymczasem kilka kubb spotykamy po drodze; przy jednej nasz przewodnik opowiada, że jest to grobowiec świętego marabut’a El-Tayar, który za życia nigdy nie spał, zagłębiony w studjowaniu Koranu, a po śmierci został przezwany „latającym człowiekiem“, gdyż dość było komuś wymówić z nabożeństwem jego imię, aby niewidzialny stawiał się na wezwanie i pomagał wiernemu synowi Islamu.
— Ruchliwy jakiś święty i do tego taki, co nie dał zarobić ani centyma fabrykantom weronalu[1] —
- ↑ Środek na bezsenność.