zupełnie słusznie zauważył przewodnik, uśmiechając się dość sceptycznie.
Około cmentarza nasz Mohammet ben M’Hammed pokazuje nam jakieś rozłożyste drzewo, na którego korzeniach i gałęziach pobożni składają ofiary dla duchów drzewa. Ofiary są nader skromne, bo tylko siedem kamyków, skrawki tkanin lub kilka pasemek przędzy wełnianej. To ma przynosić zdrowie dzieciom.
Drzewo to zmusiło mnie przenieść się myślą na góry Tannu Olu, Nań-Szań, Chingan, gdzie bogobojni wyznawcy żółtej wiary (lamaizmu) tak samo zawieszają różne strzępy na gałęziach tych „chamtyt-obo“ i układają stosy z kamieni, błagając złe duchy o łaskawe zezwolenie na przejście przez ich posiadłości.
— O, ludzkości! — myślałem. — Masz w swoim mózgu, niezależnie od tego, jakiej formy czaszka i jakiej barwy skóra go pokrywa, jednakowe komórki, zniewalające ciebie do kroczenia jedną i tą samą drogą myślowych kategoryj. Być może, iż święty, sławny Abou-Medyan miał pewne podstawy do myślenia wraz z mądrym Ehel-El-Komoun, że dusze wszystkich pokoleń ludzkich, od pierwszych do ostatnich, zostały zrodzone odrazu w chwili wielkiej akcji twórczej Kosmosu lub Allaha i, w postaci zarodków, złożone w osobie pierwszego człowieka — praojca Adama.[1]
Z temi myślami przecinam cmentarz, idąc piękną aleją, wysadzaną czarnemi cyprysami. Na prawo i na lewo stoją białe grobowce muzułmańskie, leżące lub stojące białe płyty kamienne. Tu i owdzie siedzą kupkami kobiety, owinięte tak szczelnie w burnusy, że wygląda im tylko jedno oko.
— Dziś czwartek, to kobiet mało — mówi przewodnik — ale w piątki to całe tłumy ich zalegają cmentarz. Siedzą tu od rana do zachodu słońca, jedzą, piją herbatę i kawę, trochę płaczą, a dużo, o! dużo gadają. Tu się rodzą wszystkie plotki na całą zachodnią Algierję.
- ↑ C. Trumelet, I. c. str. 489.